fbpx

Pamiętam te wydarzenia jakby to było wczoraj. 24 grudnia 2016 roku. Wigilia. Dostałyśmy z koleżankami z sali specjalnie przygotowany, świąteczny obiad. Obiad, bo w czasie kolacji nikogo już do jej podania nie będzie na oddziale. Oddziale Patologii Ciąży.

Nigdy nie opuści mnie uczucie tego, jak dobijająca jest nazwa oddziału. „Patologia”. Bardzo pocieszające. Serio.

Jestem na tym oddziale, bo mój organizm kompletnie opacznie odebrał dbanie o powstające w nim życie. Chcąc zrobić temu życiu lepiej robi coraz gorzej. Mnie zresztą też nie służą te zabiegi. Trudno czuć się dobrze z ciałem opuchniętym tak, że nie jesteś w stanie zrobić kroku bez bólu, a największe z dostępnych „szmacianych” kapci bez pięt ledwo mieszczą Twoją stopę.

 

Trudno czuć się dobrze ze średnim ciśnieniem 170/110 i nieustannym zbijaniem go lekami w tabletkach, zastrzykach, kroplówkach.

Najtrudniej jednak mieć świadomość, że przez to co wyczynia Twoje ciało w niebezpieczeństwie jesteś nie tylko Ty, ale i Twoje nienarodzone dziecko.

Noce były najgorsze. Nie z powodu mojego najbardziej dającego się we znaki samopoczucia. Było najgorzej, bo praktycznie cały czas czekałam, czuwałam i liczyłam. Ruchy dziecka. One były najważniejsze.

37 tygodni. Do tego momentu ciąży musiałam wytrzymać. Głęboko oddychać. Nie stresować się. Myśleć o przyjemnych, dobrych rzeczach.

Tak, jakbym miała jakikolwiek wpływ na to, co się z moim ciałem wówczas działo.

Dlaczego 37? To taki kluczowy moment dla dziecka. Urodzone po tym terminie uznawane jest za dziecko donoszone. Ma potencjalnie najwięcej szans na pełnię zdrowia i brak komplikacji.

No i przecież sterydy, które od kilku dni dostawałam, by przyspieszyć m.in. rozwój płuc dziecka, najlepiej aby do 37 tygodnia właśnie mogły robić swoją robotę.

 

Nie wytrzymałam do 37 tygodnia. „Ciąża została rozwiązana”, jak pózniej wiele jeszcze razy przeczytam w kartach informacyjnych, 25 grudnia. Na przełomie 34 i 35 tygodnia.

O tym, że to już koniec drogi pod tytułem „ciąża” wiedziałam właśnie od wigilijnego wczesnego popołudnia. Czułam się tak źle, jak jeszcze nigdy wcześniej. Miałam wrażenie, że lada chwila stracę przytomność. Miałam wrażenie, że umieram. Tak właśnie wygląda ciężki stan przedrzucawkowy.

Trafiłam na OIOM. Po raz kolejny podczas mojego dwutygodniowego pobytu w szpitalu. Tylko tam można podać najsilniejsze dostępne leki. Niezbędny jest bowiem podpięty sprzęt monitorujący Twoje „czynności życiowe”, niezbędny jest też nieustanny nadzór personelu medycznego.

Przez krótką chwilę miałam nadzieję, że kolejnego dnia rano znów wrócę na „zwykłą” salę. Rozwiała ją reakcja mojego organizmu na podawane leki. I reakcja anestezjologa, który powiedział że już nic więcej podać nie może, że to zmierza donikąd i jedyne co może wywołać zwiększanie dawek leków to mój zawał serca.

Czekałam do rana, czując się pozornie minimalnie lepiej. Udało mi się nawet przysnąć na kilka chwil nad ranem. Gdy się obudziłam ledwo widziałam na oczy. Praktycznie też nie mogłam mowić, bo tak bardzo miałam spuchniętą twarz.

Lekarz podjął decyzję wstępną na podstawie zapisu KTG (monitorowanie czynności życiowych dziecka) jednak przyszedł do mnie, aby się w niej upewnić. Zobaczył mnie i jedyne, co zdążył powiedzieć to „nie, to nie ma sensu”.

 

Wyjęte zostały dokumenty ze zgodami na znieczulenie, cesarskie cięcie, ewentualne dalsze zabiegi przeprowadzane na mnie i na dziecku.

Nie potrafię opisać tego, jak bardzo zrozpaczona, przerażona i zrezygnowana wtedy byłam. Niewiele miało to wspólnego z radością z powitania na świecie swojego dziecka.

Wiedziałam jednak, że skoro położna musi trzymać w mojej ręce długopis, bym była w stanie złożyć na tych kartach coś w rodzaju podpisu, to nie mam już żadnego wyjścia.

 

Po co o tym piszę?

Moja córka jest wcześniakiem. Nie dlatego, że się jej „śpieszyło na ten świat”. To świat był zmuszony o nią upomnieć się wcześniej. W drugiej dobie po urodzeniu doszło u niej do komplikacji, z powodu których przeszła natychmiastowy zabieg ratujący jej życie.

Możesz sobie tylko spróbować wyobrazić, jak konieczność tego zabiegu wpłynęła dodatkowo na mnie.

Do dziś jestem przekonana, że gdyby nie to, że przez całą noc i pół dnia płakała w niebogłosy krzycząc za mną, za mamą, nie byłoby konieczności przeprowadzania tego zabiegu. Bo nic by się nie wydarzyło. Pewnie lekarze by temu zaprzeczyli. No ale ja już wiem swoje. Wiesz, jak to jest – nie było mnie przy dziecku, a gdybym była wszystko byłoby inaczej.

A mnie być nie mogło. To nie jest oddział do przebywania całą dobę z dzieckiem. To jest oddział, na którym trwa nieustanna walka o życie każdego leżącego tam dziecka. Rodzice często tam, niestety, zawadzają.

 

Emilia doświadczyła wiele. A ja razem z nią. Po wyjściu ze szpitala nie zakończyła się nasza przygoda. Mamy wcześniaków doskonale wiedzą o czym mówię. Nieustanne wizyty kontrolne, rehabilitacje, ćwiczenia, badania, konsultacje.

Rzeczywistość wcześniaka i jego matki daleka jest od spokojnego uczenia się siebie w domowym zaciszu.

A pomijałam szczegółowo ten temat, bo myślałam, że sprawy zdrowotne Emilii to tylko i wyłącznie jej sprawy. I dalej tak uważam.

Nie uważam jednak, że wcześniactwo, walka takie małego człowieka o każdy oddech i pierwsze dni, tygodnie, miesiące życia to coś, czego można się wstydzić. I ukrywać to przed całym światem.

To coś, z czego należy być dumnym, że nasze dziecko przeszło. Że wywalczyło sobie życie i zdrowie, a my moglibyśmy być w tym przy nim!

Za wcześniactwem zawsze kryją się historie wielkiej walki o istnienie. Często nie tylko dziecka, ale też i jego matki. Tak, jak to było w naszym przypadku.

Czy są ludzie, którzy się tego wstydzą? Okazuje się, że tak. W jednej z poradni byłam świadkiem rozmowy, w które mama wcześniaka tłumaczyła zawiłości tego, kto z rodziny i znajomych wie o tym, że jej dziecko już pojawiło się na świecie, a kto ma jeszcze ciągle przekonanie, że owa Pani jest nadal potomka się spodziewającą.

Uderzyło mnie to. Tyle wysiłku, by tworzyć tajemnicę, by ją potem przez całe życie pielęgnować i pewnie by ją przekazać do trzymania głęboko w sobie temu dziecku.

 

A wcześniactwo to nie jest powód do wstydu! To powód do pokazania światu, jak pełnego siły, woli walki i życia ma obywatela!

I wtedy zrozumiałam, że skoro sama tak uważam, to dlaczego nasza rodzinna historia jest przeze mnie na blogu pomijana? A może gdyby się pojawiła, to dałabym swego rodzaju świadectwo, że wcześniactwo to coś, co czasem się wydarza, ale nie oznacza wcale końca świata. Jest sporo bólu, łez, obaw i ogrom wysiłku. Ale koniec świata to to nie jest na pewno.

 

Dzielę się więc nią z Wami. Może choć jednej osobie, choć jednej rodzinie wcześniaka, doda ona siły, nadziei i ducha walki.

Dziś Emilia, mając 11 miesięcy urodzeniowych i szykując się do pierwszych urodzin, jest dzieckiem, które przeskoczyło wszystkie swoje problemy.

Do wspólnej pracy zaangażowałyśmy się w minionych miesiącach tak bardzo, że w pewnym momencie przeskoczyła ona w rozwoju psychoruchowym swoich rówieśników. Więc zwolniłyśmy.

 

Bo przecież nigdzie nam się już nie śpieszy ;)

 


Dziękuję, że poświeciłaś czas na przeczytanie tego wpisu. 

Mam nadzieję, że przyniósł Ci potrzebną wiedzę, cenne wskazówki, chwilę refleksji lub relaksu.

Możesz teraz:

  • Dodać komentarz Pozostawić komentarz  ze swoją opinią, włączyć się w dyskusję. Czytam wszystkie komentarze i odpowiadam na większość z nich. 
  • Udostępnić ten wpis. Jeśli uważasz, że warto było go przeczytać to podziel się nim z innymi! 
  • Śledzić mój FanPage aby otrzymać aktualne informacje na temat moich działań znajdziesz.
  • Obserwować mnie na Instagram gdzie dzielę się obrazami mojej codzienności w postaci zdjęć i krótkich filmików.